środa, 4 lutego 2009

Nietypowo nieszczęśliwy człowiek

Dziś mam ochotę na mały ekshibicjonizm, tylko proszę tego nie odbierać jako żale. A jak się komuś nie podoba to nie czytać.
Ostatni rok, a nawet dłużej ( nikt nie powinien znać detali) był dla mnie jak wielka czarna dziura. Oczywiście wydarzyło się mnóstwo rzeczy, które były ważne, uczące, jakieś. Nauczyłam się dużo o sobie, ale właśnie zdałam sobie sprawę, że gdzieś po drodze zgubiłam inne elementy siebie, które w sumie były mi bardziej bliskie. Zegar tyka...na karku mam lat tyle i tyle i nie jestem szczęśliwa. NIE JESTEM. Chwile radości są krótkie i odchodzą tak samo szybko jak przychodzą. Cieszę się, że są, ale nie na "takie" chwile czekałam. Jestem ofiarą samej siebie... nie słucham już muzyki, a kiedyś nie wyobrażałam sobie bez niej życia. Usychają marzenia, które napędzały mnie do działania...żeby się ponownie do nich dostać musiałabym wykarczować wszystkie chwasty dookoła. Nie mam wybuchów wesołości, głupawki. A przyjaciele za którymi tęsknię każdego dnia, są daleko ode mnie.
Życie złapało mnie w swoje twarde i zaciskające się ramiona. Twarde i zimne i pewnie myśli, że pozbawi mnie resztki naiwności i wiary, że ja sama nim steruję. Zanim na dobre rozpoczął się nowy "dorosły" okres mojego życia, poczęstowało mnie ono kilkoma trudnymi doświadczeniami (to takie dodatkowe lekcje przetrwania gratis). Może jestem niewdzięczna? Może lepiej pewne rzeczy znosi się w wieku 20 kilku lat niż źniej?. Ze wszystkich tych "trudnych" doświadczeń pewnie już wyciągnęłam i jeszcze wyciągnę coś dla siebie. Przynajmniej dupa twardsza, szkoda tylko, że nie dosłownie:P Nie tracę jednak złudzeń, że wszystko się odmieni, nie uprawiam czarnowidztwa, myślę, że wszystko zależy ode mnie muszę tylko przezwyciężyć niemoc, którą wywołuje lęk przed podjęciem decyzji. Taak...
Jutro jest taki dzień, który mam nadzieję będzie początkiem czegoś nowego. Zaczynam pracę. W końcu. I takiego właśnie dnia rodzi się plan ucieczki z szamba nieszczęśliwości. Otwierają się nowe możliwości, poziom nadziei we krwi wzrasta, naiwność powstaje do pionu. Nawet zacznę układać włosy i kłaść tynk na twarz. Nowe obowiązki pod każdym względem. Już mi przynajmniej A. nie będzie mówiła: "Włosy byś chociaż ułożyła". Myślę, że na jakiś czas uda mi się zatkać pustkę i tęsknotę za "czymś". Myślę także, że jestem na drodze by to "coś" w końcu osiągnąć.

Ps. Dobrze, że nie mieszkam w stanach i nie muszę na każde :- Hello, how are you?? Odpowiadać - I'm absofuckinglutely very well. Thank you.

7 komentarzy:

Pawel pisze...

Praca pomaga. Nie pomaga zmienić wszystkiego, nie jest lekarstwem na wszystko, a przynajmniej w moim przypadku, nie na to co jest najważniejsze. Ale pomaga stanąć do pionu i wskrzesić w sobie trochę energii. Nawet jeśli trudno się do niej na początku przyzwyczaić. Czytałem tego posta i czułem się tak jakbym czytał siebie nieco ponad rok temu, tuz przed rozpoczęciem mojej obecnej pracy.

Myślę, że z biegiem lat coraz więcej wysiłku trzeba wkładać w to, by pomimo swoich doświadczeń wciąż cieszyć się życiem, zachowywać pogodę ducha, plany, nadzieje i marzenia. Ale wiesz, to jest możliwe bo... nigdy nie wiadomo kiedy wszystko runie! XD I wszystko będzie nowe :)

Życzę powodzenia w nowym miejscu i z nowymi ludźmi!:)

Sayuri pisze...

To dobrze, że mój przypadek nie jest odosobniony...:)

Ana pisze...

Oczywiście, że nie jest..myślę, że jest on bardziej typowy niż nam się wydaje..a praca to takie minimum, które musimy mieć, żeby spełniać swoje marzenia(no chyba ,że bogaty mąż;)na przykłas nasza wycieczka do dalekiego kraju, pamiętasz:)?

Sayuri pisze...

Po pierwsze nie wyjdę za mąż więc bogaty mąż nie wchodzi w grę. Po drugie mój cel to niezależność. Po trzecie wycieczka jest pierwsza na liście rzeczy, na które należy przepuścić zarobiona kasę:)

Ada pisze...

A ja myślę, że podejście amerykańców do życia jest absofuckinglutely good.
Cierpienie? Ok. Ale tylko na chwilę, bo znacznie bardziej lubię się śmiać albo nawet wyśmiewać. Wielkich problemów życiowych to ja nie mam, fakt, ale jeżeli są, to chyba największą satysfakcję mam z pokazania im środkowego palca sama nie wiem dlaczego ale pokazywanie na chama, że jest dobrze nawet jeżeli świat miałby mi runąć na głowę wprawia mnie w szampański nastrój. Nie wyszło raz, wyjdzie drugi.

A w ogóle to graduuję pracy!

Anonimowy pisze...

a mi się wydaje, że przyjaciele, za którymi tęsknisz lub nie, też myślą o Tobie:) życie już takie jest, że ludzie się zbliżają i oddalają. a small cliche: chwile radości są krótkie, bo to tylko (aż) chwile. zostają wspomnienia: dobre i złe. jak masz szczęście to więcej dobrych.
a w pracy jest dobre przynajmniej to, że nie masz czasu na usychanie i uprawianie tych gratisowych chwastów w głowie. obyś tylko znalazła go trochę dla tego kosmicznego bloga:)
jakby nie patrzeć, nietypowo nieszczęśliwy człowiek = typowo absofuckinglutely szczęśliwy człowiek:D
Trzymaj się ciepło, Karolino.
Opisz niebawem pierwszy dzień w pracy:D
B.

Sayuri pisze...

To prawda...praca nie pozwala na uprawianie psychicznego ogródka. A co do przyjaciół...to temat na posta...Życie mi trochę przyśpieszyło ..opiszę pierwszy dzień w pracy..ale teraz chce mi się spać...:)