sobota, 16 maja 2009

O obsurdach, rzeźnikach i biurokracji


4 maja z R, jadąc jedną z dróg krajowych, zobaczyliśmy psa...
Gdy do niego podeszłam zachciało mi się płakać...skóra i kości, złamana łapa, był tak wyczerpany, że nawet nie miał siły stać...
Zawieźliśmy go do lecznicy w Kortowie...
Na miejscu Pani weterynarz niechętnie przyjęła psa bo przecież może być wściekły i w ogóle to nie powinniśmy byli go zabierać tylko zadzwonić do schroniska- JASNE...
Ponieważ pies potrzebował pomocy Pani weterynarz najpierw zatroszczyła się o sponsora tegoż leczenia, a nie o stan zdrowia psa, zadzwoniła do schroniska by ustalić czy poniesie ono koszty leczenia zwierzaka. Schronisko się zgodziło. Poinformowano nas, że rana na łapie to najprawdopodobniej ugryzienie, że pies nie jadł około tygodnia, a może i dłużej, i że będzie na obserwacji pod kątem wścieklizny. Miał tam zostać około tygodnia a potem trafić do schroniska.
Odwiedziliśmy psa dwa dni później, nic nie było jeszcze wiadomo, prześwietlenie łapy miało być dopiero następnego dnia. Kolejna nasza wizyta to 6 maj, ponieważ lekarz który obecnie był na dyżurze właśnie miał pacjenta, jedna ze studentek zaprowadziła nas do jego izolatki.
Wyglądał strasznie, na łapie miał 10- 15 cm średnicy opatrunek pokryty gipsem, był to niby lekkim opatrunek, ale miałam wrażenie, że jest cięższy od psa, poza tym wyglądało to tak jakby ktoś na tym psie uczył się robienie tego czegoś po raz pierwszy, mega nieprofesjonalnie.
W końcu Pani doktor, już trzecia z kolei z którą mieliśmy kontakt, powiedziała, że pies ma opatrunek, ale że ona nic nie wie więcej.
Następnie byliśmy 10 maja, chcieliśmy zapytać czy możemy psa zabrać, nie chciałam żeby po tym co przeszedł dalej siedział w tej izolatce, niestety osoba, która miała dyżur właśnie wróciła z urlopu i też była niepoinformowana na temat stanu zdrowia psa. Dowiedzieliśmy się, że tego dnia wieczorem będzie miała dyżur tzw: "doktor prowadząca" czyli ta, która miała dyżur gdy go przywieźliśmy. Zatelefonowaliśmy wieczorem, poinformowała nas, że pies miał operację, że łapa jest złamana, i że ten kolos na jego łapie to specjalny opatrunek. Na pytanie czy można by było zastosować innego rodzaju "opatrunek" powiedziała, że w grę wchodzą tylko specjalne płytki, zamieszczane operacyjnie. Na pytanie czy je posiadają powiedziała, że nie, że trzeba wygrać jakiś przetarg, że to z zagranicy trzeba sprowadzać, że tak drogich rzeczy nie mają na stanie, bo stosuje się je tylko w wyjątkowych przypadkach. Miała się dowiedzieć na kiedy można je sprowadzić.
Pojawił się jeszcze jeden problem jeśli chodzi o zabranie psa, a mianowicie umowa ze schroniskiem. Według informacji Pani weterynarz jedyną możliwością na zabranie psa kolejnego dnia bez większych problemów było zapłacenie 130 zł. Inne wyjście to załatwianie adopcji, wtedy schronisko płaci, ale miało by to niby potrwać około 2 tygodni. Chyba, że się jakoś ze schroniskiem dogadamy. Dogadanie polegało na tym, że Pani weterynarz ze schroniska po wysłuchaniu całej historii miała się skontaktować z Kortowem, aby ustalić czy zwierzę może zostać zabrane. Miałam oddzwonić za pół godziny. Po pół godzinie odebrał już ktoś inny, nie bardzo poinformowany, powiedziano mi tylko, że psa można zabrać. Ufff...
Pojechaliśmy po odbiór psa w środę 13 maja
Tym razem był Pan doktor, powiedzieliśmy o co chodzi, ale nie widział oczywiście w czym rzecz i o którego psa chodzi, musiał wykonać kilka telefonów żeby się dowiedzieć. Przyprowadzono nam psa...zatkało mnie. "Opatrunek" zdążył się już obsunąć do połowy łapy i pies go ciągnął. Powiedziałam, że to mu zaraz spadnie na co Pan doktor powiedział - " Tak trzeba na to uważać bo się poluzowało", ja na to, że on chyba żartuje, poluzowało??? To mu zaraz spadnie całkowicie! Na to on stwierdził, że faktycznie, opatrunek trzeba zmienić, ale oni tu nie mają takich materiałów żeby go odtworzyć.Jednak zdjęli mu tą jak się okazało stertę ligniny. Jak zobaczyłam w jakim stanie jest łapa to się załamałam, okazało się, że pies nie miał operacji, tylko jakiś zabieg. Czyli już 3 wersja. Łapa była zszyta i chyba na tym ten zabieg polegał. Jak zobaczyłam w jaki sposób zabierają się (doktor i studenci) do zakładania nowego "opatrunku", przyklejając do psa najpierw kawały plastra, powiedziałam żeby już to sobie odpuścili bo i tak zabieram go do innego weterynarza. Poprosiłam o historię leczenia psa i zdjęcie rentgenowskie. Problem. Historii szukano pół godziny, potem był problem z wydrukowaniem, a co do zdjęcia to powiedziano mi, że oni nic nie wiedzieli, że trzeba to przygotować i nie da rady dziś. Następny krok to podpisywanie umowy adopcyjnej. Podpisałam. Wtedy Pan doktor powiedział, że jest jeszcze jeden warunek, muszą psa zaszczepić. Szlag mnie trafił. Powiedziałam, że z tego co wiem to nie szczepi się psów gdy są chore. Weterynarz na to : "Tak, ale taki jest warunek jeśli chce go pani dziś zabrać". Tym razem nie wytrzymałam..$%^@#.Powiedziałam, że zapłacę za dotychczasowe leczenie tylko niech mi w końcu dadzą psa bez kolejnych warunków. Taka opcja niestety już nie była dostępna. Powiedział, że najlepiej to on zadzwoni do doktor prowadzącej i jak przyjedzie to ona nam wszystko wyjaśni. Gdy na nią czekaliśmy przyszedł do nas i powiedział, że był na chirurgii, że udało mu się znaleźć zdjęcie i że rozmawiał z chirurgiem, który mógłby kolejnego dnia o 9:00 zrobić psu operację, bo płytki są. I żebyśmy operowali u nich bo to zawsze taniej niż w gabinecie prywatnym. Chirurg weźmie tylko 600 zł. Czyli jak znaleźli się sponsorzy to i znalazły się płytki i zdjęcie, i nagle wszystko stało się dostępne. Rzygać mi się chciało. Dr prowadząca przyjechała po pół godzinie i zaczęła przekonywać czego to ona nie zrobiła żeby ułatwić nam zabranie psa, że ze schroniskiem ustaliła wszystko itd. I że pies nie będzie szczepiony bo to wbrew jej etyce lekarskiej... jaka wielkoduszna się zrobiła. Nie wspominałam już o serii kłamstw, nieścisłości, stanie psa i innych absurdach bo nie miało to większego sensu.
Pojechaliśmy do innego weterynarza, okazało się, że łapa jest złamana z przemieszczeniem. Czyli w KORTOWIE nie zrobili NIC, zszyli złamaną łapę i nałożyli cudowny opatrunek. Tylko po co?????? Dlaczego tej łapy nie nastawiono???? Kolejnego dnia pies miał operację okazało się, że są duże zrosty i trzeba wszystko było łamać żeby udało się kość nastawić (chciałbym też zaznaczyć, że kosztowała o połowę taniej niż miała kosztować promocyjna operacja w Kortowie) . Trwała 2 godziny, nie udało się założyć płytek bo łapa była w złym stanie i ledwo udało się ją złożyć... Jeśli pies niebędzie na nią stawał przez dwa tygodnie to są szanse, że się zrośnie. A wystarczyło tylko ją nastawić wtedy w pierwszych dniach gdy go przywieźliśmy do Kortowa.
Brak mi słów, żeby opisać to jak funkcjonuje ta klinika weterynaryjna. Najważniejsze są pieniądze, a najmniej ważne zwierzę. Brak organizacji, ignorancja, brak wiedzy i przede wszystkim brak serca to cechy kadry kliniki w Kortowie. Wszystkim komu zależy na zdrowiu zwierzaka, odradzam wizytę w tym miejscu. Nic więcej chyba dodawac nie trzeba.

sobota, 9 maja 2009

Smakowa truskawka

Dożyliśmy czasów gdy jedząc truskawkę stwierdzamy : "Mmm nawet smakuje trochę jak truskawka" - jest to dzisiejszy cytat mojej cioci Ani . Nigdy nie myślałam, że stanie się to tak szybko, mam na myśli modyfikację pożywienia. Jestem chyba rocznikiem, który załapał się na cały wachlarz smaków i ich przemian, od samego początku czyli produktów całkowicie naturalnych i zdrowych po żywność genetycznie modyfikowaną. Pamiętam kilka hitów mojego dzieciństwa:
-lody na patyku, jedne z pierwszych, które pojawiły się na rynku, w kształcie prostokąta z buzią...pyszne i prawdziwe, rozpływały się w ustach, a nie topiły w zastraszającym tempie, były robione z prawdziwej śmietany...ech...wspomnienie. Pamiętam też, że nie miały żadnych napisów na opakowaniu.
- serek homogenizowany ze znaczkiem krowy na pazłotku, które przebijało się końcówką łyżeczki, a najlepszy był serek na odwrocie pazłotka..mmmm....
- bobofruit bananowo-marchwiowo-jabłkowy- są dalej w sprzedaży, ale smak nie jest już taki sam jak kiedyś...
Szkoda, że nie można cofnąć się w czasie i jeszcze raz spróbować tego wszystkiego...Ale jeszcze bardziej szkoda, że te smaki wymarły tak jak dinozaury i już nie powrócą. Jakieś 10 lat temu podczas wizyty w Niemczech i odżywiania się po niemiecku, zastanawiałam się jak tamci ludzie mogą jeść tak okropne jedzenie. Chleb nie był sobą, bułki się nadęły, wędliny utraciły resztki dobrego smaku, a warzywa i owoce drogo wyceniły swoje usługi. Oprócz tego jak zaobserwowałam, furorę robiło wszystko co można było przygotować z proszku, obrzydlistwo.
Długo nie trzeba było czekać by masowy znieczulacz smaku trafił do Polski...Teraz jak coś wygląda ładnie, np: warzywo, to zaczynamy się zastanawiać czy wszystko z nim OK? A jedząc owoc doszukujemy się bodźców smakowych, które utwierdziłyby nas w tym, że spożywamy to co myślimy, że spożywamy.

czwartek, 7 maja 2009

Bo zupa była za słona

Uwielbiam takie wpadki i podziwiam ludzi z TV za odwagę w występach na żywo. Mnie zjadłby stres, panią w filmiku też pewnie trochę zjadł:)

ZŁE PODWOZIE


:):):)

niedziela, 3 maja 2009

Majówka