poniedziałek, 28 czerwca 2010

Day by day

Dostałam swój przydział w szarej masie. Niestety, albo stety. I choć chciałabym iść pod prąd...póki co to nie po drodze. I tak oto codziennie rano drepczę grzecznie na stację i jak cała reszta czekam aż pociąg przyjedzie. Wsiadam. I bujam się wraz z całym pociągiem i resztą pasażerów w takt nierównych torów. Obserwuję. Wnioski? Ludzie się nie uśmiechają! Jedni śpią inni prawie śpią, a reszta z naburmuszonym wyrazem twarzy prześlizguje się wzrokiem po pozostałych. Czy ja też tak wyglądam? Mam nadzieję, że nie, a przynajmniej się staram, bo to grozi trwałym wygięciem ust w stronę podłogi. Po przejażdżce kolejką docieram do kolejnego etapu...do podziemi. I znów poruszam się wraz z tłumem podziemnymi korytarzami. Słyszałam, że bodajże w Chinach, ludzie na stacjach metra zachowują niezwykły porządek, nikt się nie pcha, nikt nie wyprzedza, gdy wychodzą z pociągu idą równym krokiem w równych odstępach. A w Polsce? Chaos! Ale szczerze mówiąc chyba wolę chaos niż takie uporządkowanie, bo jeszcze w tłumie klonów zagubiłabym siebie.
W podziemiach panuje specyficzny klimat, to taki świat POD. Mijam ludzi w garniturach i ludzi bez garniturów, młodych i starych, biegnących, idących, stojących, przeżuwających, zamyślonych, gadających i zabłąkanych. Mijam sklepy z pieczywem, mięsem, kosmetykami, perfumami, ubraniami, supermarket, księgarnię, fotografa, szewca, kebab, toaletę publiczną, kiosk, kasy biletowe, aż w końcu widzę schody, moje wybawienie. Wreszcie świerze powietrze, podziemne zapachy są naprawdę przytłaczające. Wyłaniam się z podziemi i mijam deptak-noclegownię. Noclegownię dlatego, że na każdej ławce śpią Panowie Żulowie i Panowie Kloszardowie. A zaraz potem znowu tłum: panie w szpilkach i panie bez szpilek, uniformy, krawaty, telefony, teczki. Idę dalej... teraz tylko 20 minut piechotą, ale trasa jest zdecydowanie lepsza, przyjemniejsza i atrakcyjna widokowo. Ta trasa to Chmielna, chociaż tu los się nade mną zlitował. Szary tłum został gdzieś z tyłu, rozpierzchł się w różne strony, już nie jestem jedną z nich, znów jestem sobą. Docieram do celu.

niedziela, 27 czerwca 2010

White lines on your mind

Leżę na podłodze, plecy bolą nieznośnie...efekt poruszania się w pozycji pół zgiętej, dopóty dopóki ostatni kłak nie zniknął z podłogi. Leżę na podłodze...obok otwarte okno balkonu i widok na niebo i inne okna. To pierwsze jest bardziej pociągające, ale widać tylko niewielki skrawek błękitu. Mój spokój zakłóca coś, co najpierw zasłoniła mi widok, patrząc na mnie ze zdumieniem z góry, aby już za chwilę powalić się obok, zaczepiając przy tym zimnym nosem moją dłoń. Teraz mam towarzystwo...Leżymy sobie na podłodze gdy nagle coś dotyka mnie w czoło i obwąchuje. To kot. Po krótkich oględzinach odpuszcza. Nagle mój leżący towarzysz podnosi łeb i przygląda się czemuś na zewnątrz. Podążam w ślad za jego wzrokiem. Gołąb siedzi na dachu centralnie na przeciwko i gapi się na nas. My gapimy się na niego. W końcu znudzony odlatuje. Cóż nie dziwię się mu. Pies powraca do poprzedniej całkowicie leżącej pozycji. Znowu leżymy razem na podłodze. Słuchamy Reginy Spektor...Edit, edit, edit, edit, edit, edit...