poniedziałek, 14 września 2009

Nowe modelki









sobota, 12 września 2009

Mój kot kupowałby pesto



Dziś znowu będzie o kocie. Cóż pewnie gdybym miała dziecko właśnie rozpływałabym się nad jego kolejnymi postępami i zamieszczała kolejne zdjęcia (choć mam nadzieję, że aż tak nie zachoruję). Nie wiem czy już wspominałam o kulinarnych zamiłowaniach mojej Liren. Otóż dzielnie asystuje przy wszelkiego rodzaju "aktywnościach" kuchennych. Gdy spożywamy posiłek, kot z uporem maniaka wpierdziela się na stół. Można ją zestawiać nawet 20 razy, ale niestety jej się nie nudzi, więc my znudzeni dajemy spokój. Wtedy kot siedzi. Na stole. Początkowo przy ścianie jak najdalej od talerzy, zawsze przy tym ziewając, jakby była niezmiernie znudzona. Potem każda nasza chwila nieuwagi powoduje niewidzialne przyciąganie kota w kierunku talerza. I od nowa zaczyna się zestawianie białego złodzieja na podłogę. Innym jej ulubionym zajęciem jest popijanie wody z garnka z obranymi ziemniakami...dziwadło. Kiedy ktoś zaczyna coś kroić na blacie kuchennym, Lira kładzie się na podłodze przy nogach i odstawia różne wygibasy -pewnie chce coś do jedzenia, ale po co te piruety?:) Oprócz tego jak na stworzenie z ogonem, ma oryginalne zachcianki. Z pośród tego co udało jej się do tej pory ukraść z talerza, było: pesto, chleb, brokuł, ciasto, lody i jogurt. Pomijam psie jedzenie.
Może nadmierny apetyt jest spowodowany swędzącymi zębami;)? Bo oprócz wciągania pokarmów, gryzie nieustannie co popadnie...ostatnio po takim zetknięciu z jej paszczą pozostał mi w ręku jej ząb, wypadają jej mleczaki i kot jest szczerbaty:). Śmiesznie to wygląda...
Niestety pomimo całego uroku białego futerkowca, R ciągle pozostaje niewzruszony i dalej twierdzi, że nie widzi zastosowania dla kota w domu;).


czwartek, 10 września 2009

Dziwny jest ten świat...

Odkąd mieszkam na wsi, czuję się jakbym nałożyła okulary powiększające. Tutaj wszystko się bardziej widoczne, znajome, nie to co w mieście gdzie każdy pilnuje swojego cienia. Na wsi można zapomnieć o prywatność, na początku nikogo nie znaliśmy, ale nas znali wszyscy. Jeśli jest się "nowym" to jednocześnie jest się na świeczniku. Najfajniejsze są miejscowe plotki, które mówią o tym kim są nowi mieszkańcy, czym się zajmują itp. Ludzie tworzą je bacznie obserwując nowo przybyłych. Na przykład, R został elektrykiem, bo chodził z torbą na ramieniu:). Nikomu nie przyszło do głowy, że to laptop, a nie torba na narzędzia elektryka:). Ja z kolei zostałam ekspertem od zwierząt. Pytano mnie np. gdzie można kupić pekińczyka, nie wiem tylko skąd mogłabym to wiedzieć:) Po pewnym czasie wszystkim trzeba mówić dzień dobry, bo choć nie znasz danej osoby, to ta osoba na pewno zna Ciebie i oczekuje przywitania. I tu jest problem, bo nie sposób zapamiętać od razu tylu nowych twarzy. Najbardziej rozsławił nas we wsi Baku, który swojego czasu kuśtykał po chodnikach z niebieskim bandażem. Tak też, najpierw pytano: "co się stało temu biednemu pieskowi?", a teraz: "O, już piesek zdrowy!". Chcąc nie chcąc nie mogliśmy zostać niewidzialni.
Jednakże są i ciemne strony mieszkania na wsi.W wyostrzonych, jaskrawych barwach widzi się biedę, patologię i głupotę co niektórych. I niestety zaczynasz czuć się odpowiedzialny za to co widzisz i już nie potrafisz o tym zapomnieć. Więc pomagasz...Fajnie jest widzieć uśmiech na twarzy dzieci, którym podaruje się jakiś drobiazg, czy też po prostu zrobi kanapkę z dżemem. Fajnie gdy możesz komuś pomóc, bądź coś poradzić. Ale niestety na pewne rzeczy nie ma się wpływu. Widać alkoholizm, widać maluchy, które same o siebie dbają i przesiadują całe dnie na podwórku, bo rodzice piją. Widać Domy Dziecka wyciągające swoje szpony po nowe ofiary.Widać też głupotę osób "wysoko postawionych", które akurat szukają dziury tam gdzie jej nie ma, i grożą odebraniem dzieci ludziom, którzy na ile im ich status materialny pozwala, wywiązują się z obowiązków rodzicielskich, jednakże nie zawsze wszystkiego dopilnują, co absolutnie nie jest powodem do odbierania im dzieci, a tylko potrzebą wsparcia. Dzieci z rodzin patologicznych mają najgorzej, bo ani tam ani w Domu Dziecka nie będzie im dobrze. Nawet gdy ktoś z rodziny najczęściej dziadkowie, czy wujkowie - oczywiście niepijący chcą zaopiekować się dzieckiem, nie dostają pozwolenia, bo np. w domu nie ma warunków. Zastanawia mnie tylko czy w Domu Dziecka są warunki, bo z tego co widziałam będąc wolontariuszką, to jest to przechowalnia niekochanych dzieci, którymi nikt specjalnie się nie zajmuje i nie przytula. Moim zdaniem umieszczenie dziecka w takiej placówce powinno być ostatecznością. Czy nie lepiej pomóc dziadkowi stworzyć te "wymogowe" warunki dla dziecka i umieścić je przy nim???
Buntuję się na to co widzę i walczę tam gdzie mogę, ale żeby coś mogło się zmienić, potrzeba zmian od środka...i wielu ludzi, którzy w końcu otworzą oczy na rzeczy, które pozornie są niewidzialne.

poniedziałek, 7 września 2009

niedziela, 6 września 2009

FKC

Jak dobrze jest odkurzyć, dawno niesłuchane kawałki... Zaniedbałam muzykę, ponieważ nie miałam na czym jej słuchać...co prawda jest iPod, ale jakoś nie znalazłam chwili, aby go doładować i wypchać muzą. Aż do dziś:) Wróciłam do kilku ulubionych utworów i aż się rozpłynęłam. Niesamowite jest to, jak muzyka przywraca wspomnienia. Czasem pamiętam te kojarzące się z konkretnym utworem chwile tak dokładnie, że jestem w stanie przypomnieć sobie nawet najdrobniejsze szczegóły, emocje i zapachy. Tak było właśnie z powrotem do Rimead...Ich muzyka zawsze mnie uspakajała i nastrajała optymistycznie, a gdy jeszcze dorzucę wspomnienia....echh:)
To był chyba 2003 rok Festiwal Kultury Celtyckiej w Dowspudzie. Wybrałam się tam z grupą przyjaciół. Pamiętam namioty nad lodowatą rzeką Rowspudą, las, i serce Festiwalu w pozostałościach zespołu parkowo - pałacowego Ludwika Michała Paca. Piękne miejsce, a do tego ta niesamowita muzyka rozbrzmiewająca przez trzy dni...Szczególnie w pamięć zapadł mi zespół Rimead ponieważ grają w nim niesamowicie uzdolnieni ludzie. Nie zapomnę też warsztatów tanecznych: tańców irlandzkich i bretońskich. Warsztaty zaczynały się około 12 w południe, tańczyło może 50 a może i 100 osób jednocześnie. Tworzył się niesamowity klimat, który sprawiał, że nikt nie miał dość choć z nieba lał się żar. Ten klimat tworzył się też na koncertach, gdzie ludzie wariowali pod sceną. Raz na koncercie spadł deszcz, jednakże atmosfera była już rozgrzana do tego stopnia, że choć wszyscy byliśmy przemoczeni do suchej nitki, nikt nie przestał się bawić. Cały ten Festiwal ( a w sumie dwa, bo byłam tam dwa razy), wieczory pachnące grilowanym jedzeniem, dźwięki muzyki i gwiaździste noce chyba już zawsze będą w mojej pamięci.


Ps. Specjalne pozdrowienia dla Darka:)